Autor - Hanna Dzielińska
Z podcastu dowiesz się m.in.
– w jakim wytwornym miejscu w Warszawie nie chcesz pójść w tan
– gdzie i z kim najlepiej bawiła się Agnieszka Osiecka
– jakie wielkie dzieła polskiej kultury nie powstałyby, gdyby nie tragedia na prywatnym balu za Niepodległą
Jeśli wysłuchałeś podcastu, wiesz, co działo się w stolicy. Ale przecież wystawne bale to nie tylko domena Warszawy. Miejscem, które od początku swego powstania w latach XX wieku potrafiło się bawić, była Gdynia. Można powiedzieć, że życie towarzyskie było niemal przymusem: służyło po prostu integracji mieszkańców, prawie wyłącznie – młodych. Za najbardziej prestiżowy uchodził Bal Morski w Państwowej Szkole Morskiej, a zawierane tam znajomości nierzadko owocowały nie tyle małżeństwami, co… intratnymi przedsięwzięciami biznesowymi.
W hotelu i restauracji „Polska Riwiera” Komitet Pań Gdyńskich organizował Bal Wełniany, zaś właściciel lokalu Władysław Pikuziński raz do roku zapraszał na Bal Starych Kawalerów (do którego to grona z dumą się zaliczał).
Panie tego wieczoru wchodziły za darmo, zaś panowie ściągali nawet ze Lwowa czy Warszawy… Były bale grup zawodowych (np. nurków z Marynarki Wojennej, fryzjerów, kupców) i stowarzyszeń hobbystów (np. „Pro Arte” czy Sokoła). Jeden z lokali organizował bal rodzinny – w pączkach zamiast konfitury był los (co drugi wygrany). Zwycięzcy otrzymywali kieliszeczek likieru. Co ciekawe, bale odbywały się nawet w barach, z których jeden po imprezie zapraszał na świniobicie.
O tym, że biznes potrafi się świetnie bawić, nawet bez świniobicia, wiem, bo organizuję imprezy integracyjne dla firm i instytucji.
W kolejnej dekadzie władze prześcigały się w promowaniu miasta, również za pomocą kuchni: bankiety, uroczyste śniadania i obiady dla gości ze świata dyplomacji czy kultury organizowano na statkach białej floty czy w jadalniach cumujących akurat w porcie transatlantyków. Nad dobrostanem gdyńskich gości czuwał Komisarz Rządu RP Franciszek Sokół.
Ten ostatni to skądinąd ciekawa postać. Wprawdzie kiedy rozpoczynał pracę w urzędzie, zapisał: „Zaczynam w Gdyni wielką pracę; przysłano mnie tutaj, abym się wykończył”, ale jego zasługi dla miasta są nie do przecenienia. Jego zadaniem było zapanowanie nad miastem, które pozostawiono swojemu losowi. Imponująca budowa portu sprawiła, że było ono zdane samo na siebie.
A jednak się udało: rzutki urzędnik (i organizator albo chociaż patron niezliczonej ilości rautów, przyjęć i kolacji) wziął w karby finanse, opracował długofalowy plan rozwoju, wprowadził reguły zagospodarowania centrum, powołał straż pożarną i miejską bibliotekę, wzniósł halę targową, miejskie rzeźnie i szpitale. Gdynia zyskała wśród postronnych przydomek „polskiego Nowego Jorku”.
Skądinąd wcale się nie dziwię, że i mieszkańcy i władze Gdyni tak pokochali bale. U mnie też taniec to jedna z dyscyplin, jakie wykorzystuję podczas gier czy zajęć integracyjnych dla firm. Więcej na ten temat znajdziesz tutaj, a także w katalogu:
Ja do Gdyni w szalonym 2020 roku wprawdzie nie dotarłam, ale za to byłam w kilkunastu innych miastach na całym świecie (od Tykocina po Melbourne) na spacerach międzymiastowych. Jeśli nie słyszałeś: na początku lockdownu nr 1 wymyśliłam oprowadzanie online. Do współpracy zaprosiłam przewodniczkę po Rzymie, Jowitę Ludwikiewicz. Pomysł polegał na tym, że brałyśmy na tapet jeden motyw (np. ?władza/kolumny/Marek Aureliusz/LGBT?) i opowiadałyśmy o nim na przykładzie Warszawy i Rzymu (?nagrania spacerów – łącznie kilkanaście godzin – cały czas możesz kupić w moim sklepie)
Na tym nie koniec: kiedy okazało się, że problem z podróżami będzie większy, niż się wszyscy spodziewaliśmy, rzuciłam pomysł zapraszania speców z innych miast. Tak powstała seria „Przewodnik na wakacjach”.
Bawiono się też na Dolnym Śląsku, który w czasach, gdy budowano Gdynię, nie był jeszcze w polskich rękach. Na zamku w Książu nie czekano na sylwestra czy specjalną okazję: pretekstem do wydania balu czy uczty najczęściej były wizyty zacnych gości.
Za dania odpowiadał sprowadzony (wraz z rodziną) z Francji mistrz kucharski, ananasy przysyłano samolotem aż z Berlina, a crème de la crème europejskiej arystokracji potrafił bawić się beztrosko nieraz przez dobrych kilka dni. Ba, w pamiętnikach co mniej dyskretnych gości zachowały się wspomnienia o tym, jak po cesarskich schodach zjeżdżali dziarsko prosto do najpiękniejszej Sali Maksymiliana na… srebrnych tacach stołowych! Oddajmy głos księżnej Daisy, która zawitała do Książa w końcu dziewiętnastego stulecia. Oto mały fragment jej zapisków:
19 września 1896. Książ:Tylko parę linijek, bo śpieszę się, żeby dokończyć swoją nowelę, jako że w ogóle nie miałam ostatnio czasu. 14-go do17-go, codziennie mieliśmy tutaj tańce. Na te, które odbyły się 16-go, postanowiliśmy się przebrać. Wpadliśmy na ten pomysł w ostatniej chwili, ale i tak był wielkim sukcesem; wszystkie panie miały upudrowane włosy. Ja, Patsy i Shelagh pożyczyłyśmy klejnoty od Maharadży. Wybrałam szmaragdy. Maharadża włożył tradycyjny niebiesko-złoty strój, turban i wielką ilość biżuterii.
Wielki Książę Rosji Michał wyglądał wybornie w ślicznym japońskim odzieniu, jakie kupiłam niedawno we Wrocławiu, turbanie na głowie i z długim mieczem przy boku; Pan „Nimrod“ Sen , szwagier Maharadży, miał też na sobie tradycyjny strój, a turban zwinął z haftowanego materiału, który przywiozłam z Indii. Ktoś przyszedł przebrany za kucharza; Książę Turynu, jako neapolitański rybak, wszedł w parę białych skórzanych bryczesów, które znalazł w stajni i luźną, czerwoną koszulę z jedwabiu, na głowę zaś wsadził jedną z czerwonych jedwabnych pończoch Hrabiny Torby, na końcu której przywiesił moje czerwone pompony. Gordy był kapitalny w japońskim szlafroku i czerwonych kapciach, z głową obwiązaną kawałkiem różowego perkalu z przyszytym do niego sztucznym kucykiem, jaki kupiliśmy w Świebodzicach i z całą, pomalowaną twarzą.
A po Dolnym Śląsku najlepiej oprowadzi Cię Damian Kanclerski, który zabrał nas pewnego razu do Wałbrzycha.
Być może pamiętasz, jak bohaterki filmu „Lejdis” zorganizowały sobie Sylwestra w sierpniu. Chodziło oczywiście o to, żeby można było ubrać się w zwiewne sukienki i kapelusze i rozkoszować się również ciepłem. Taki pomysł być może wcale nie zadziwiłby mieszkańców Melbourne, którzy zwyczajowo choinki ubierają nie tylko w grudniu, ale i w lipcu. To tzw. Christmas in July, o którym opowiadała nam na spacerze międzymiastowym Julita Wojciechowska.
Tańce, hulanki, swawole głównie latem towarzyszyły tym, którzy w międzywojniu wybrali się na Hel. Jak to się zaczęło? Posłuchaj.
Przez długi czas życie położonych na Półwyspie Helskim toczyło się spokojnie i niespiesznie. Dziś byśmy powiedzieli – slow life. Ale kiedy Polska po 1918 roku „wróciła” nad Bałtyk, sytuacja zmieniła się radykalnie. Sprawcą zamieszania był m.in. generał Józef Haller, który – ruszając z niedalekiej Wielkiej Wsi – dokonał nieformalnych zaślubin kraju z morzem jeszcze w 1920 roku. Ale to tylko tak zwana wielka historia.
Istotne dla Helu było to, że generał, a za nim inni przedstawiciele „wielkiego świata”– zachwycili się tym skrawkiem ziemi i zaczęli kupować tu grunty albo przyjeżdżać choćby na parę tygodni w roku. Z czym się to wiązało? Posłuchaj opinii Józefa Staśki z „Przewodnika po Polskiem Wybrzeżu” z 1924 roku.
W pierwszym rzędzie powinno się pomyśleć o dobrem przejściu na plaże przez tor kolejowy, potem o umocnieniu i zabezpieczeniu wydm i roślin na nich rosnących od zniszczenia, bo jeszcze nie wszyscy z naszej inteligencji nad morze jadącej zdaje sobie jasno sprawę z tego, że chodzić po wydmach nie można. Letnicy, leżący na plaży i wygrzewający sie do słońca narzekają w czasie wiatru, że im piasek lotny z wydmy zasypuje oczy. Nie wiedzą o tem, że to oni sami są sprawcami tego, łażąc po wydmach, jakby naumyślnie. (…) Kto pierwszy raz spojrzy na ten krajobraz, najlepiej pod zachód słońca, mając go za sobą, ten nigdy go nie zapomni jeszcze raz tu przybędzie, choćby zdaleka przypatrzeć się mu po raz wtóry…”
Miłośników Helu przybywało w tempie zastraszającym. Trudno się dziwić: z powodów militarnych linię kolejową z Pucku do Helu ukończono w dwa lata, a stąd już krótka droga do prawdziwej turystycznej inwazji: w latach 30. każdego dnia na Hel docierało dwadzieścia pociągów z południowej Polski! Na Helu bywali m.in. Józef Beck (szef polskiej dyplomacji), Wojciech Kossak, Magdalena Samozwaniec czy prezydent Ignacy Mościcki. Gościom do tańca grała słynna orkiestra Jerzego Peterburskiego, autora m.in. szlagieru „To ostatnia niedziela” (zwanego skądinąd „tangiem samobójców”). Chyba się nie dziwisz, że do balowania wystarczał… ot, choćby i brak okazji??
A o Jerzym Petersburskim i innych muzykach międzywojennych dowiesz się tutaj.
P.S. Czemu w ogóle piszę tu o Helu? Oprócz oprowadzania, intensywnie wykorzystuję swoje umiejętności, współpracując z firmami oraz z samorządami. Tekst, który przeczytałeś to wynik pracy przy Skarbach Kulinarnych z Makro Polska.
A jeśli korcą Cię nieznane miejsca, ale nie wiesz, czy bez przewodnika zobaczysz tyle, ile byś chciał/a, polecam mój autorski Notes Podróżnika, z którym wszędzie poczujesz się jak w domu.
Kontakt