Autor - Hanna Dzielińska
Dziś, na początku grudnia media społecznościowe zalewają zdjęcia kalendarzy adwentowych: im bardziej fikuśne, tym większą cieszą się popularnością. W XIX wieku adwent to czas, kiedy eleganckie towarzystwo spotykało się na wentach czyli dobroczynnych bazarach. Za ladami bogato dekorowanych straganów stawały hrabiny, księżne i inne wytworne damy i sprzedawały wyroby własne albo zebrane po zamożnych znajomych.
Ze wspomnień dawnych warszawianek można się dowiedzieć, że czasem przygotowywanie asortymentu trwało tygodniami i angażowało całą domową służbę. Na wentach często sprzedawano własnoręcznie uszyte lalki czy dziergane ozdoby. Arystokratki – na kilka tygodni schodząc z piedestału – wcielały się w rolę ekspedientek osobiście zachwalały sprzedawany towar. Cel był szlachetny: cały dochód przeznaczony był na wsparcie organizacji dobroczynnych. Ale znając ludzką naturę w grę mogła też wchodzić chęć rywalizacji: nie wypadało przecież, żeby Branicka zasiliła biednych mniejszym utargiem, niż, powiedzmy, Przeździecka.
Widziałeś kiedyś cukiernicę zamykaną na kluczyk? Jeśli nie, idź czym prędzej do Muzeum Warszawy, tam w Gabinecie Sreber znajdziesz ich mnóstwo. To daje pojęcie, jak luksusowym towarem był w XIX wieku cukier. Pod kluczem zaradne gospodynie trzymały też – i wydzielały zaufanym pomocnikom – bakalie i drogie przyprawy. Wszystko po to, by w wigilijny wieczór smakołyki bezpiecznie trafiły na stół w postaci pierników, makagigi (tłuczeńców) czy marcepanów.
Skąd brano przepisy? Od niezawodnej Lucyny Ćwierczakiewiczowej ,której „Kolęda dla gospodyń” była pod koniec roku obowiązkową lekturą warszawskich mieszczek. To nic innego jak kalendarz wypełniony poradami, przepisami, wskazówkami, gdzie i kiedy iść na targowisko i obowiązkowo – tekstem ewangelii i kolęd.
Kutii na warszawskich stołach nie serwowano, to tradycja kresowa. Przed kilka lat część świąt spędzałam w rodzinie o lwowskich korzeniach. Dopiero wtedy – a miałam dwadzieścia parę lat – poznałam tę wyjątkowo słodką, ale i przepyszną potrawę. Nie powiem, pozazdrościłam i teraz sama uszczęśliwiam domowników kutią, na którą składa się m.in. pszenica, mak, miód i bakalie.
A skoro o pszenicy mowa to…
Dawniej (tym razem jesteśmy już w XX wieku, tyle, że w okresie przedwojennym) najbardziej wyszukany asortyment spożywczy mieli Bracia Pakulscy, prowadzący słynne delikatesy. Te najbardziej znane znajdowały się na rogu Chmielnej i Brackiej i kusiły przechodniów… wiszącym zającem czy bażantem. Dziś skwer Braci Pakulskich spotkasz na MDM-ie.
Inną nazwą delikatesów był „sklep kolonialny” bądź „towary kolonialne”- pod taką nazwą działały w XIX wieku interesy Skorupskiego na wprost pomnika Kopernika czy Dobrycza przy placu Zamkowym.
Po II wojnie światowej odpowiednikiem sklepów kolonialnych stał się bazar przy Polnej, gdzie w środku PRL-u można było kupić szparagi, ostrygi czy… pomarańcze. Tak: jeśli urodziłeś się w latach 80. lub później, możesz nie pamiętać. Ale to właśnie pomarańcze stały się dla paru pokoleń warszawiaków synonimem świąt?.
Bazarem, który utrzymał coś z dawnego charakteru jest ten pod Halą Mirowską. Nie powiem, sama chodzę tam po wędliny, bakalie, a przede wszystkim po… pszenicę na kutię.
Tym, co często zaskakuje – ale po chwili i rozczula – cudzoziemców na polskiej Wigilii jest łamanie się opłatkiem. Dziś można go kupić od przebranych w strój śnieżynki albo aniołka sprzedawczyń na Rynku Starego Miasta albo na tzw. Patelni czyli placyku przy metrze Centrum, dawniej jego dystrybucją zajmowali się organiści. Chodzili od drzwi do drzwi i zaopatrywali warszawiaków w opłatek.
Najczęściej we wspomnieniach warszawskich seniorów pojawia się informacja o fikuśnych opłatkach od bernardynów (czyli z kościoła Św. Anny). Były kolorowe i występowały w kilku rozmiarach. Ale wtajemniczeni wiedzieli, że wyjątkową recepturę opracował bliźniaczy zakon: siostry sakramentki z Rynku Nowego Miasta. Według jednej z legend w środku – pomiędzy warstwami opłatka – miał być tafelek miodu. Czy to prawda, dziś nie dojdziemy; pewne jest, że siostry zostały przyjęte do cechu piekarzy.
O tym, że doceniony pracownik będzie lepiej pracował niż ten, którego nie zauważamy, wiedziano już przed wojną. Świadczy o tym m.in. duża liczba zdjęć z wigilii w urzędach i miejscach pracy jaka znajduje się w Narodowym Archiwum Cyfrowym. Czasami widać na nich też roześmiane dzieciaki z biednych domów czy sierocińców, podejmowane jak królowie przez prezydenta Starzyńskiego w ratuszu czy pracowników miejskich zakładów np. tramwajowych.
O tym zwyczaju, wciąż jeszcze z uśmiechem, choć minęło kilkadziesiąt lat wspominała kilkakrotnie uczestniczka moich spacerów, pani Wiesia. To od niej wiem, że świąteczne spotkanie dla dzieci swoich pracowników organizował Dom Braci Jabłowskich. Mama pani Wiesi była w nim ekspedientką, a ona sama rok w rok czekała z innym dziećmi na Mikołaja, który z workiem prezentów przyjdzie do dzieci na Bracką. Każdy malec wychodził z imprezy z podarunkiem, ale i koszem smakołyków od pracodawcy rodzica.
Od czasów pruskich (początek XIX wieku)w Warszawie przystrajanie snopków zboża ustępuje stopniowo protestanckiej tradycji czyli ubieraniu drzewka. Skąd je brano? W XIX wieku najważniejsze miejsce, gdzie zwożono gałęzie z drzew iglastych albo całe drzewka, to plac Żelaznej Bramy, a także Rynek Starego Miasta.
Tu małe zastrzeżenie: aż do drugiej, a nawet trzeciej dekady XX wieku Starówka nie była miejscem reprezentacyjnym ani przyjemnym do życia. Ta część miasta mocno podupadła i zubożała, o czym łatwo przekonać się choćby czytając „Lalkę” – jej bohaterowie w ogóle nie zapuszczają się w te rejony.
Drzewkami handlowano też m.in. wzdłuż Nowego Światu i na placu Trzech Krzyży. A taki był los niesprzedanych choinek na parę chwil przed Pasterką.
W okresie międzywojennym – również na placu Saskim (dziś Piłsudskiego).
Co ciekawe, gdzieniegdzie choinki można było kupić już przystrojone. Najczęściej w łakocie, chociaż czasami okazywało się, że pięknie wyzłocony orzech to w rzeczywistości… ziemniak.
Kto dostawał prezenty i jakie one były? Z tym bywało różnie. Przede wszystkim: nie zawsze tak je nazywano. W XIX wieku na określenie podarku funkcjonowało słowo „kolenda”. Równolegle to samo znaczenie otrzymało słowo „gwiazdka”.
Co ciekawe, utwarło się, że dzieciom „kolendę” daje się w Wigilię, ale już pozostali domownicy mieli na to czas aż do 1 stycznia. Niektóre poradniki zalecały dawanie gotówki, jako najbardziej dopasowanego podarku, w drodze wyjątku proponowały obdarowanie bliskich przedmiotami użytecznymi, ot choćby zastawą stołową.
W okresie międzywojennym – jeśli by opierać się na reklamach prasowych – pod choinkę proponowano… automatyczne chłodnie elektryczne, domowy aparat kinematograficzny czy płyty winylowe. Ilu szczęśliwców dostało takie cacka – tego niestety nie wiemy.
A oto prezent na święta, który na pewno ucieszy Twoich bliskich, jeśli tylko lubią podróżować:
Był w historii miasta taki rok, kiedy przełamujących się opłatkiem w wigilijny wieczór było wyjątkowo mało. Rok 1944. W gruzach Warszawy została tylko część Robinsonów, inni po tygodniach ukrywania się popadli w obłęd, zmarli z wycieńczenia albo wyszli za granice miasta.
Wśród tych, którzy twardo odliczali dni, był Mieczysław Rybicki i piątka jego kompanów w piwnicy przy Czarnieckiego 7 na Żoliborzu. W umieszczonym m.in. w niedawnej książce Marcina Ludwickiego „Płonące pustkowie: wspomnieniu można przeczytać, że do świąt cała ekipa przygotowywała się bardzo solidnie.
Znaleźli gdzieś drożdże, paczkę sardynek i w opuszczonym mieszkaniu upiekli chleb. Świerkowa gałązka zastąpiła choinkę. Pierwszy raz od dawna pozwolili sobie na luksus umycia się (wiadomo, trzeba było oszczędzać wodę, która w tych warunkach i tak była ekstrawagancją) i zmianę bielizny. To ostatnie było możliwe dzięki eskapadzie do pobliskich domów i pomyszkowaniu w szafach. Znaleziono kalesony, podkoszulek i to był odświętny strój. W Wigilię przełamali się chlebem i podzielili sardynkami.
Dwa dni później z pobliskiego Hotelu Oficerskiego dobiegły śpiewy, krzyki i wystrzały. Robinsonowie źle obliczyli dzień i świętowali… w Wigilię Wigilii Wigilii. Ale i tak były to dla nich niezapomniane chwile.
Warto też wspomnieć o jeszcze jednej osobliwej Wigilii. Wydarzyła się w roku 1898. Do miasta zjechały tysiące osób spoza Warszawy, a przy wszystkich stołach mówiono tylko o jednym – odsłoniętym rano pomniku wieszcza Adama Mickiewicza.
Zobacz:
Choć przyjęło się oczekiwać, że w wigilijną noc zwierzęta będą mówić ludzkim głosem, w warszawskiej tradycji bywało zupełnie odwrotnie. W jednym z kościołów podczas pasterki chór młodych chłopców wydawał głosy woła, osła, owcy i innych zwierząt. I robił to tak sugestywnie, że… po pewnym czasie ksiądz zrezygnował z ich wsparcia. Powód? Młodzieńcy tak się rozochocili, że kościół zaczął zmieniać się charakterem w stajnię?.
Jeśli chcesz dochować starej warszawskiej tradycji, powinieneś wybrać się w pierwszy lub drugi dzień świąt na oglądanie szopek. W niektórych świątyniach, zapewne, jak co roku, będą odniesienia do współczesnej sytuacji społeczno-politycznej, w innych miejscach pojawią się żywe szopki.
Jedną z najciekawszych jest ta przy kościele kamedułów na Bielanach. Autorem drewnianych rzeźb jest znany artysta Józef Wilkoń. Niedawno odnowione figury skradną serca nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Nie byłeś? Nadrób to koniecznie!
Wesołych Świąt!
Kontakt