Autor - Hanna Dzielińska
Położona długo na obrzeżach Warszawy aleja Szucha długo czekała na „swój czas”. Dopiero w pierwszych dekadach ubiegłego stulecia wschodnia pierzeja zaczęła stopniowo wypełniać się niebotykami – wysokimi kamienicami czynszowymi, których próżno było szukać w centrum miasta. Nic dziwnego – według ówczesnych standardów, ośmio- lub dziewięciokondygnacyjne domy to prawdziwa konstrukcyjna pułapka, bezpieczniej zatem było wnosić je tam, gdzie w razie katastrofy nie będą zwracały powszechnej uwagi.
Z czasem na wolnych działkach zaczęto też wznosić wille czy miejskie pałacyki. Aleja Szucha powoli zmieniała charakter. Do dziś jednym z bardziej zaskakujących budynków jest niewysoki, wciśnięty pomiędzy strzeliste „chmurodrapy” pałac pod numerem 6 znany jako pałac Gawrońskich. Jego zachowawcza, można by nawet rzec przestarzała (w tym otoczeniu) sylweta nie obiecuje wielkich doznań artystycznych. Trudno się dziwić, że zmyliła niejednego badacza warszawskiej architektury. Ale po kolei…
Według różnych źródeł, dom ten miał należeć do rodziny Schuchów, Dowgiałłów lub Gawrońskich. Bliższa analiza materiałów archiwalnych potwierdza tę ostatnią wiadomość (Dowgiałło był właścicielem sąsiedniej kamienicy pod numerem 8, której autorem dekoracji rzeźbiarskiej, również często mylonej z omawianym pałacykiem, jest Edmund Bartłomiejczyk). Pisze o tym sam Jan Gawroński w swojej wspomnieniowej książce „Dyplomatyczne wagary”:
Za parcelację ziemi w [położonym na Wołyniu] Ławrowie [po śmierci ciotki Marii]kupiłem budujący się obszerny dom jednorodzinny przy Alei Szucha 6, ale na jego wykończenie nie można było liczyć przed wiosną roku przyszłego.
Elegancki pałacyk powstał w 1925 roku, ale jego forma tkwi głęboko w historii – prototypem mógł być na przykład pałac Marynki, wzniesiony przez znakomitego architekta Christiana Piotra Aignera w Puławach w czasach stanisławowskich. Ten twórca jest zresztą obecny w Warszawie na każdym kroku: to jemu zawdzięczamy wygląd fasady akademickiego kościoła Św. Anny, kościół Św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży czy przebudowę Pałacu Radziwiłłów (dziś: Prezydenckiego) na Krakowskim Przedmieściu. W filigranowym – na pierwszy rzut oka – pałacyku przy alei Szucha wgłębny portyk przywodzi na myśl realizacje słynnego renesansowego architekta i teoretyka Andrea Palladia, którego twórczość naśladowana jest właściwie do dziś.
Trudno zresztą czynić z tego zarzut: podstawą nauki architektów jest studiowanie wzorów dawnych mistrzów i twórcza ich adaptacja. W Warszawie lat dwudziestych XX wieku tropem wielkiego Palladia podążył Jan Bagieński. To nazwisko, które dziś niewiele mówi nawet historykom sztuki, co nie znaczy, że jego twórczość jest całkowicie zapomniana czy mało wartościowa. Pozostawił po sobie dziesiątki realizacji, przy czym większość znajduje się we Lwowie, dlatego dostęp do nich i ewentualne zbadanie tematu przez kilkadziesiąt lat było mocno utrudnione.
Po wojennych zmianach granic Bagieński zdecydował się pozostać we Lwowie, gdzie żył do lat siedemdziesiątych. Od 1921 roku wykładał na tamtejszej politechnice, do końca życia ciesząc się zasłużoną opinią mister elegantorum. Jego karcący wzrok potrafił momentalnie zmieniać nawyki studentów, którzy nie krępowali się siedzieć na wykładach w czapkach czy fufajkach.
Skąd zatem Jan Gawroński mógł znać styl Jana Bagieńskiego? Odpowiedź daje lektura prasy tamtych dni. Rok wcześniej opinię publiczną zelektryzowała informacja o wielkim konkursie, który miał dać Warszawie siedzibę najważniejszej muzealnej placówki w kraju. Podnosząca się z niebytu II Rzeczpospolita potrzebowała bowiem na gwałt gmachów użyteczności publicznej. Nie było roku, by władze państwowe lub stołeczne nie ogłaszały konkursów na siedziby ważnych instytucji państwowych i kulturalnych. W 1924 roku Komitet Wykonawczy za pośrednictwem Koła Architektów ogłosił konkurs na gmach Muzeum Narodowego, dla którego zarezerwowano działkę między Al. 3 Maja (dziś al. Jerozolimskimi) a planowaną Al. Na Skarpie. W szranki stanęło czterdzieści sześć zespołów, m.in. Czesław Przybylski czy Hipolit Rutkowski i Maksymilian Goldberg. Przez gęste sito do finału i dalszego opracowania zakwalifikowano osiem prac, w tym projekt oznaczony nr. 7, podpisany przez lwowskiego architekta Jana Bagieńskiego.
Na realizację trzeba było jednak poczekać, tymczasem publikacja projektów na łamach gazet rozsławiła laureatów konkursu, do których zaczęli zgłaszać się inwestorzy, chętni do współpracy z architektami przy własnych kamienicach, willach czy pałacach. Taki przypadek mamy i tym razem – spędzający dużo czas za granicą Jan Gawroński, najwyraźniej zauroczony projektem Bagieńskiego, zatrudnia go do zaprojektowania domu przy Alei Szucha. Architekt zgadza się, po czym… przerysowuje część projektu konkursowego i przedstawia go zleceniodawcy.
A może to sam Gawroński decyduje, że jego pałacyk będzie wyglądał jak niedoszłe Muzeum Narodowe? Tego dziś już nie sposób ustalić, dość że oba projekty są – mimo oczywistej różnicy skali – łudząco podobne. Wystarczy rzucić okiem na elewację bocznego skrzydła muzeum, by zauważyć, że stała się ona niemal dokładnym wzorem dla rodowego gniazda Gawrońskich w alei Szucha. To się nazywa niezłomność stylu! Warto o tym pamiętać, krytykując współcześnie samo-kopiujących się projektantów.
Wybór miejsca, jak się wydaje, nie był przypadkowy. Powracający z misji dyplomatycznych na Wschodzie młody polityk, za namową patriotycznie nastawionej rodzicielki, jesienią 1918 roku zasilił szeregi żołnierzy w Szkole Podchorążych w Ostrowi. Tam nawiązał kontakty, które –jak miało się okazać – na wiele lat wyznaczyły tor jego zawodowego życia. Dowódcą kompanii był podchorąży Stefan Rowecki (późniejszy Grot), a stanowisko dyrektorskie sprawował Marian Kukiel, późniejszy wybitny historyk wojskowości.
Początkowe narzekania na monotonię ćwiczeń prędko zastąpiło radosne podniecenie: każdy z kadetów dostał ostre naboje i rozpoczął się „marsz na Warszawę”. Tu panowała już prawie świąteczna atmosfera: wojska zaborcze były rozbrajane, a niepodległość wisiała w powietrzu. Następnego dnia na Dworzec Wiedeński przyjechał z Magdeburga marszałek Józef Piłsudski. Zaczynała się nowa epoka w dziejach kraju. Ważnym miejscem na mapie niepodległej Warszawy będzie niebawem aleja Szucha.
Tymczasem Szkołę Podchorążych zlokalizowano w dawnych rosyjskich koszarach kadetów w Alejach Ujazdowskich (dzisiejsze zabudowania Kancelarii Premiera). Zdziwieniu żołnierzy nie było końca.
Pamiętam moje wrażenia, jakeśmy pierwszy raz tam wchodzili. Przecież od dziecka nauczono mnie ze wstrętem odwracać się od tych ohydnych szarych bloków nakrytych typową kopułką cerkiewną. Tam właśnie car hodował sobie przyszłych polskich satrapów. Pamiętam, jak mnie matka za dziecięcych lat prowadziła pod Belweder, jak ze wstydem i spuszczonymi oczami przechodziliśmy obok brzydkiej wielobarwnej cerkwi stojącej na rogu Alei i Nowowiejskiej, obok szkoły kadetów po przeciwnej stronie ulicy. Budynki te były to piętna niewoli, brutalnie przez cara narzucone zdobytej Warszawie na hańbę zwyciężonym. […] A dziś ja – tutaj – i znowu w polskim mundurze? Oszałamiające to wrażenie nie opuszczało mnie przez szereg tygodni, skrzydeł dodając we wszystkich dolegliwościach służbowej rutyny – pisał późniejszy dyplomata Jan Gawroński.
W tej sytuacji zakup działki graniczącej z zabudowaniami koszar- wówczas już Generalnego Inspektorat Sił Zbrojnych – i znajdującej się pięć minut drogi piechotą od Belwederu (o tej okolicy poczytasz tutaj) należy traktować symbolicznie: nowe kadry, swoją propaństwową działalnością mają wymazać z pamięci okres ponad stuletniej niewoli i upokorzenia i na nowo zapisać historię południowych dzielnic Warszawy. Za kilka lat zresztą, po drugiej stronie Alei Szucha zacznie się budowa monumentalnego Ministerstwa Wyznań i Oświecenia Publicznego, ale o tym nowi lokatorzy dowiedzą się dopiero za jakiś czas.
Budynek pod adresem aleja Szucha 6 wzniesiono na nieregularnym rzucie, zbliżonym do trapezu prostokątnego. Od wschodu, od strony GISZ-u ku ogrodowi wychodzi ukośnie dostawiony, półokrągły ryzalit zakończony tarasem, pod którym znalazło się miejsce na garaż. Nie było to bez znaczenia: jako współwłaściciel przedstawicielstwa handlowego Lancii, Gawroński dysponował najnowszymi zdobyczami automobilizmu.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka całość prezentuje się harmonijnie i nic nie sugeruje odstępstwa od historycznych reguł. Podobne wrażenie daje spojrzenie od strony elewacji ogrodowej. Nic więc dziwnego, że w literaturze budynek z tabliczką aleja Szucha 6 uchodzi za „epigoński przykład zastosowania wzorów neorenesansowych”. Mało komu jednak przez prawie dziewięćdziesiąt lat udało się wejść do środka, a tym bardziej do ogrodu. Taka wizyta mogłaby wywrócić tę opinię do góry nogami, bo w tym wypadku jedno spojrzenie to stanowczo za mało.
Wróćmy jednak jeszcze do postaci pierwszego właściciela, to w końcu jego gust zadecyduje o wyglądzie pałacu przy al. Szucha 6. Jan Gawroński w połowie lat dwudziestych, czyli w czasach, gdy budował rodową siedzibę, był już ważną postacią polskiej służby dyplomatycznej. Wesołek, erudyta i poliglota, miał za sobą kilkuletni pobyt na placówkach w Bernie i Berlinie a dzięki poparciu rodziców – aktywnie działającej charytatywnie matki i stojącego na czele Biura do Spraw Emigracji ojca – niezłomne przekonanie o celowości służby nowo odrodzonemu państwu. Łatwo nawiązujący kontakty dyplomata bez trudu identyfikował zagrożenia dla Polski, np. te wynikające ze złej prasy na Zachodzie. W taki sposób jego los splótł się z postacią Alfreda Frassatiego, pełniącego stanowisko ambasadora Włoch w Berlinie.
To właśnie na łamach założonego przez Frassatiego turyńskiego dziennika „La Stampa”, zachodni czytelnicy mogli przeczytać mrożące krew w żyłach reportaże o wilkach grasujących na warszawskich ulicach oraz głodomorach żerujących na trupach. Energiczny młodzieniec postanowił zbliżyć się do rodziny Frassatich i osobiście przekonać ją o bezsensowności podobnych supozycji. Nie przypuszczał jednak, że jego opinia będzie tak sugestywna: zafascynowany postacią ambasadorowej, koneserki sztuki i malarki wystawiającej swoje obrazy m.in. na weneckim Biennale, polityk w ciągu kilku miesięcy zakochał się bez pamięci w urodziwej, choć – jak wspominał – wiecznie smutnej.., córce ambasadorostwa – czarnowłosej Lucianie. Później wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Mimo wieloletniej beztroskiej zabawy i niechęci do deklaracji matrymonialnych, Jan Gawroński nagle zmienił front i całkowicie poddał się urokowi pięknej Włoszki. Przyszły teść lekko przeraża go wprawdzie swoim materialistycznym podejściem do życia (cytuje za Boyem rozmowę cioci z Józiem: Ciocia mu o ideałach, a on: ciociu, co to wałach?) oraz uporczywie powtarzanymi farmazonami na temat sytuacji w Warszawie, ale uczucie bierze górę i rok 1922 upływa na przygotowywaniu wycieczki do Polski dla turyńskiej rodziny Frassati. Ostatecznie sprawy przybierają niekorzystny obrót i do Warszawy dociera tylko para zakochanych.
Czas jednak nie jest najlepszy: kilka godzin po ich przyjeździe dochodzi do zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza. Stolica na kilka tygodni obleka się w żałobę, a zaplanowane bale i rauty na cześć córki ambasadora zostają odwołane. Na szczęście zachodni dyplomaci żyją własnym rytmem: włoski poseł zaprasza Jana Gawrońskiego i Lucianę Frassati na prywatne śniadanie do pałacu Tyszkiewiczów-Potockich, przy Krakowskim Przedmieściu 32, gdzie w tym czasie znajduje się przedstawicielstwo Italii. Żadne z nich jeszcze nie wie, że za kilka lat tutejsze krzesła, fotele, stoły oraz sprzęty codziennego użytku staną się podstawą wyposażenia… pałacyku Gawrońskich w Alei Szucha. Przypadek? Może nie do końca. Na razie młodzi dobrze się bawią i nie podejmują wiążących życiowych decyzji.
Po powrocie do Włoch Jan oswaja się z nową rzeczywistością: uczestniczy w kolegiach redakcyjnych „La Stampy”, poznaje rodzinę Luciany, ale najchętniej spędza z nią czas galopując konno po Pinerolo. Doskonały polski jeździec i miłośnik koni nie może uwierzyć, że włoskie rumaki są przyzwyczajone do zupełnie innego traktowania:
Nie odpowiadały żadnym wymogom naszego ”ujeżdżania”, nie rozumiały szenkla, nie dawały się wziąć w cugle. Miały tak miękkie pyski, że gdy się je ostro ściągnęło, po prostu obrażały się i odwracały głowę do jeźdźca jakby z wyrzutem „Czego ty właściwie ode mnie chcesz”. Zrazu trudno mi było dać sobie z nimi radę, bo inną znały komendę. Wszystko gotowe były zrobić, ale po dobremu, nic siłą. Trzeba było je prosić, nie dawać rozkazy i wymagać posłuszeństwa.
Ostatecznie jednak zarówno z końmi, jak i z ambasadorówną udaje się Gawrońskiemu znaleźć wspólny język, a pamięć o konnych przejażdżkach wróci, kiedy stanie przed nim zadanie wyposażenia wnętrz szykownego pałacyku przy warszawskiej alei Szucha (niedoszłej ulicy Batorego, nazwa ta jednak nie przyjęła się i królewski ogrodnik do dziś pozostaje patronem tego traktu).
Zanim jednak do tego doszło, Gawroński trafił na placówkę do Hagi. W owym czasie było to dla Polski ważne miejsce, bo też nasz kraj – z powodu trudnych powojennych relacji z sąsiadami – był głównym „klientem” Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości z siedzibą właśnie w tym holenderskim mieście. Do Jana wkrótce dołączyła – poślubiona na początku 1924 Luciana Frassati i kolejne miesiące upływały im na wspólnym życiu rodzinnym. Nie da się jednak ukryć, że niewielka Holandia nie była szczytem marzeń bywałych w świecie nowożeńców.
Zabijając nudę, Luciana pilnie uczyła się polskiego i godzinami zwiedzała imponujące muzea, podziwiając obrazy Rembrandta czy Franza Halsa. Jan dzielił czas między poselstwo a Pałac Sprawiedliwości, gorączkowo nasłuchując wieści z kraju. Tymczasem z miesiąca na miesiąc sytuacja w Polsce stawała się coraz bardziej napięta i Gawroński za wszelką cenę chciał wrócić do kraju, by na miejscu tworzyć politykę. Aleja Szucha była do tego doskonałym miejscem.
Wrócił do Warszawy jesienią 1925 roku i czekając na ukończenie pałacyku przy Alei Szucha wynajął dla siebie i żony urządzony apartament w wytwornej Alei Róż. Ale prace nad własną rezydencją szły pełną parą. Początkowo młody dyplomata był nieco przerażony ogromem czekających go zadań „domowych”, jednak pomoc rodziny i szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że do wiosny 1926 roku rozległy, trzykondygnacyjny pałacyk udało się szybko i bezboleśnie przygotować na przyjęcie powiększającej się rodziny.
W drodze było już bowiem pierwsze dziecko pary – córka Nella. Na przywiezioną z Turynu dziewczynkę i jej matkę czekał już całkowicie urządzony dom. Aleja Szucha doczekała się nowej mieszkanki.
Jak to możliwe, że w ciągu kilku miesięcy udało się zaaranżować wystawne wnętrza tak dużego pałacyku? Z pomocą przyszedł szczęśliwy traf, u źródeł którego, o ironio, leżała finansowa plajta jednego z magnackich rodów dawnej Rzeczpospolitej.
Którego? O tym w dalszej części artykułu, już za kilka dni. A jeśli masz ochotę na spacer po zupełnie odmiennym stylistycznie, choć bliskim topograficznie MDM-ie, zajrzyj tutaj.
Kontakt